- Tytuł Judas Christ niewątpliwie przykuwa uwagę i zalatuje prowokacją. Tyle chciałeś osiągnąć czy coś więcej?
- Oba słowa są bardzo mocnymi symbolami i zestawienie ich to rzeczywiście prowokacja. Wielu ludzi lubi takie zabawy. Jeżeli jesteś fanem metalu, czy też po prostu podejdziesz do sprawy z dystansem, pomyślisz - fajna gra słów. Jeżeli jesteś mocno wierzącym chrześcijaninem, pewnie poczujesz się urażony.... Odpowiedź właściwie zawarłeś w pytaniu - przede wszystkim chodziło o to, żeby tytuł zwracał uwagę. Poza tym chciałem wyeksponować temat hipokryzji Kościoła katolickiego. Nie sądzę, by z samym chrześcijaństwem było coś nie w porządku. Nie czepiam się ludzi wierzących - bez względu na wyznanie. Krytykuje kościół jako mocarną instytucję, która każe ci postępować w określony sposób, narzuca swoje prawdy, które niezbyt pasują współczesności. Ale ten temat nie zdominował tekstów z "Judas Christ". Jest też sporo o miłości, seksie, romantyzmie.
- Myślisz, że gdyby Rob Halford i jego koledzy byli odważniejsi, ich zespół nazywałby się właśnie Judas Christ?
- Kto wie, być może nie starczyło im luzu. To są przecież angielskie sztywniaki, mają wiele oporów.
- Nawy materiał podzieliliście na kilka rozdziałów - jakbyś opisał każdy z nich?
- Podstawowym kryterium tego podziału była muzyka, nie teksty. Dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że nowe utwory można by przyporządkować czterem rodzajom muzyki. I żeby nie wyszła nam zbyt schizofreniczna mieszanka, postanowiliśmy podzielić materiał na cztery części. Ale to raczej zbiór krótkich opowiadań, niż rozdziały jednej powieści. Pierwsza część, "Spine", zawiera cięższe, dość typowe dla Tiamat kawałki. "Tropic Of Venus" to już bardziej eksperymentalne, klimatyczne granie. W "Tropic Of Capricorn" znalazły się numery, które nazywamy takim naszym punk rockiem - szybsze, prostsze, bardziej żywiołowe. Natomiast "Casadores" to nasza twórczość... nietrzeźwa. Casadores to jeden z rodzajów meksykańskiej tequili. Umówmy się, że dwie ostatnie piosenki z "Judas Christ" powstały właśnie pod silnym jej wpływem.
- A co sprawiło, że napisaliście taką piosenkę jak Vote For Love? Optymistyczny, pozytywny przekaz to nie jest coś, do czego Tiamat przyzwyczaił...
- Czuliśmy potrzebę zrobienia takiego utworu - świat obecnie nie jest najfajniejszym miejscem. Wydarzenia z 11 września przeraziły nas tak samo mocno jak chyba wszystkich zdrowo myślących ludzi. "Vote For Love" to taki nasz drobny wkład w naprawę świata. Uaktywniła się jakaś hippisowska cząstka nas, trochę miłości nie zaszkodzi. Na pewno nie chodzi nam tylko o miłość między chłopakiem a dziewczyną, na pewno seks tu nie jest najważniejszy. Przyjaźń, miłość rozumiana ogólnie. Ale to nie znaczy, że zaczniemy się ubierać w kolorowe ciuchy, wylegiwać się na trawie i zastanawiać się nad zmianą nazwy na Grateful Dead... W głowach fanów utrwalił się wizerunek Tiamat jako zespołu dość depresyjnego, mrocznego. Ten image nie do końca pasuje do naszych prawdziwych osobowości. Nie przeżywamy permanentnego dołu, właściwie jesteśmy całkiem szczęśliwi.
- Na nowy album Tiamat musieliśmy czekać trzy lata. Czy głównym powodem tej przerwy było twoje zaangażowanie w projekty solowe?
- Moja poboczna działalność nie miała na to wpływu - nie odbierałem czasu Tiamatowi. Po wydaniu "Skeleton Skeletron" ruszyliśmy w trasę, obskoczyliśmy kilka sporych festiwali, miedzy innymi Metalmanię. Potem zabraliśmy się za komponowanie. Czyli niby wszystko normalnie, zgodnie z planem. Tyle, że potem pojawiły się problemy z renegocjacją naszego kontraktu z firmą. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale sprawy biznesowo-organizacyjne zabrały nam od cholery czasu. Materiał na "Judas Christ" był gotowy już dość dawno.
- Wspomniałeś o Metalmanii - teraz też sie na nią wybieracie...
- Oczywiście - jak zwykle. To wspaniała impreza. Chyba musi nam się podobać, skoro ciągle na nią wracamy. Po raz pierwszy zagraliśmy na Metalmanii w 1991 roku i to był nasz pierwszy występ poza Skandynawią. Mamy sentyment do tego festiwalu i do Polski w ogóle. Wygląda na to, że u was lubią i rozumieją naszą muzykę. Czego więcej można oczekiwać?
- Nad solową płyta Lucyfire pracowałeś wspólnie z producentem Larsem Nissenem. Teraz Lars zajął się też produkcją Judas Christ. Za co go najbardziej cenisz?
- Bardzo fajny gość, dobrze się dogadujemy, ale poznaliśmy się zupełnie przypadkowo. "Lucyfire" nagrywałem w studiu PUK, a Lars tam akurat pracował. Okazało się, że mamy podobne muzyczne gusty. W dodatku Lars jest niewiele starszy od nas, więc nie ma żadnej bariery miedzypokoleniowej.
- Judas Christ jak każda nowa płyta, jest kolejnym etapem ewolucji waszego stylu brzmienia. Jakie ty dostrzegasz nowości w muzyce Tiamat?
- Tym razem to nie jest jakiś zupełnie nowy rozdział, nie ma rewolucyjnych zmian w porównaniu z poprzednimi albumami "Skeleton Skeletron" czy "A Deper Kind Of Slumber" Co nie znaczy, że nie lubimy się rozwijać. Na pewno jakąś nowością są dwa ostatnie, te niby "nietrzeźwe" utwory. Wcześniej Tiamat nie pozwalał sobie na używanie akustycznych brzmień na taką skalę. Po latach grania coraz lepiej zdajemy sobie sprawę z tego, że nasz emocje i myśli możemy wyrażać na wiele sposobów - nie tylko krzykiem i czadem. Czasem szept jest głośniejszy niż krzyk Wydaje mi się, że pewne stylistyczne pomysły, których zalążki były już widoczne na wcześniejszych płytach, teraz rozkwitły pełniej.
- Koza, kozioł, koziorożec - cokolwiek patrzy na nas z okładki Judas Christ, jest dość typowym heavymetalowym symbolem. Jakie dla ciebie jest jego znaczenie?
- Nieco obarzoburcze, bluźniercze. Kojarzy mi się też w wieloma zespołami, których słuchamy od lat - Mercyful Fate, Bathory, Venom... Okładka ma za zadanie zilustrowanie tytułu. Niekoniecznie w sposób jednoznaczny, wystarczą skojarzenia. Taki był nasz cel. Ale to już każdy sam zdecyduje, czy udało nam się go osiągnąć.
Igor Stefanowicz Tylko Rock - marzec 2002
|